Wstawanie w
wakacyjny poranek bez intensywnego bólu głowy i chęci zwrócenia zawartości i
tak pustego żołądka było czymś wyjątkowym dla Blaise’a Zabiniego. Część osób
powiedziałaby pewnie, że jest to pierwsza oznaka poważnego problemu alkoholowego,
ale chłopak wolał nazywać to naturalnym procesem dorastania.
Zerknął na
budzik stojący na stoliku nocnym. Wskazywał godzinę dziewiątą czterdzieści
siedem. Blaise jęknął z niezadowoleniem. Gdyby mógł, spałby jeszcze z trzy
godziny, ale umówił się na dwunastą z Draco i Pansy na Pokątnej. Zwlókł się z
łóżka, nie zważając na fakt, że zrzucił przy tym z niego całą kołdrę i jedną z
poduszek. Wyszedł z założenia, że Bluszczyk i tak za chwile to wszystko
posprząta.
Poszedł do
łazienki i szybko umył zęby. Zanim wyszedł z pokoju, złapał za discmana,
którego dostał od Pansy na ostatnie urodziny i w samych bokserkach zszedł na
dół. Zbiegł po schodach, wystukując rytm piosenki „Highway to Hell” mugolskiego
zespołu AC/DC o balustradę schodów. Poszedł do kuchni i otworzył lodówkę. Wyjął
świeży sok pomarańczowy, którego każdego dnia wyciskał jego skrzat. Sięgnął po
wysoką szklankę i napełnił ją sokiem. Wziął łyk zimnego napoju. Kiedy odwrócił
się, zobaczył coś co nie pasowało mu do typowego obrazka jego kuchni.
– Nie znam cię
– powiedział Blaise, jakby kompletnie ignorując, że przy wyspie kuchennej
siedział obcy mężczyzna w samym podkoszulku i bokserkach, jedzący jajecznicę.
Normalny
człowiek wpadłby pewnie w panikę i chwycił za różdżkę albo przynajmniej ostry nóż
i krzycząc w niebogłosy, domagałby się wyjaśnień. Jednak Blaise po prostu upił
kolejny łyk soku i zlustrował nieznajomego nieprzyjemnym wzrokiem.
– Jestem tu...
– zaczął mężczyzna, ale chłopak natychmiast mu przerwał.
– Żeby mnie
obrabować, tego już się domyśliłem. Ale serio, gościu? Kto zaczyna napad od
jajecznicy?
Zanim
nieznajomy zdążył odezwać się ponownie, do kuchni weszła wysoka kobieta. Miała
na sobie zwiewny, biały szlafrok, a swoje proste, kruczoczarne włosy spięła w
niedbały kok. W ręce trzymała odpalonego papierosa. Blaise zauważył, że odkąd
ostatni raz ją widział jej kolor skóry zmienił się z typowego, ciepłego brązu
na niemal ciemną czekoladę.
– Daj mu
spokój – powiedziała i zaciągnęła się papierosem.
– Cześć, mamo
– rzucił niedbale, ale nie ruszył się z miejsca, w którym stał. – Nie
spodziewałem się ciebie tak szybko.
– Nie przejmuj
się nim. – Zaira Zabini podeszła do mężczyzny i oparła dłonie na jego barkach.
– Blaise lubi się droczyć. Prawda, synku?
Chłopak nic nie powiedział i wciąż wpatrywał się lodowato w nieznajomego. Po chwili przywołał Bluszczyka i polecił mu zrobienie śniadania, tak by wszystko było gotowe, gdy wróci z kąpieli. Skrzat kiwnął głową i szybko zabrał się za gotowanie.
– Kto to? –
zapytał w końcu Blaise, wskazując palcem na nieproszonego gościa.
– To jest
Robin. Mój nowy partner.
Prychnął. Ten
nowy partner jego matki był mierną imitacją mężczyzny. Ni to gruby, ni to
chudy, o postrzępionych, jasnobrązowych włosach, które od dawna nie widziały
fryzjera i zaniedbanej brodzie. Blaise sklasyfikował go jako kogoś pomiędzy
pracownikiem Ministerstwa Magii, przechodzącym kryzys wieku średniego, a
Robinsonem Crusoe po dobrej dekadzie na bezludnej wyspie. Tak, to ostatnie
szczególnie do niego pasowało.
– A co z tym
Martinem?
– Matthew.
– No, właśnie,
z Martinem? – Blaise wspaniale się bawił drażniąc matkę. – Przecież dopiero na
początku lipca wyjechaliście w podróż poślubną.
– Nie wyszło
nam. Całe szczęście, kiedy byłam w Rzymie poznałam Robina. – Pani Zabini
uśmiechnęła się ciepło do mężczyzny. – Był na tyle miły, że wskazał mi drogę
do...
– Ah, super.
Dzięki za fascynującą historię – mruknął chłopak i wyszedł z kuchni.
Gust jego
matki z roku na rok stawał się coraz gorszy albo Robinson Crusoe miał specjalny
atut, którego Blaise miał zamiar nie zobaczyć przez najbliższe kilka miesięcy.
Niestety, znając własną matkę, szansę na uniknięcie takiego przyjemnego widoku
były raczej niewielkie.
Wziął szybką
kąpiel, a następnie ogolił się. Blaise wychodził z założenia, że nie istnieje
coś takiego jak estetyczny zarost. Dbał o to, by jego broda była zawsze gładka
i pozbawiona kłujących włosków, a fryzura była nienagannie przycięta. Ponieważ
zapowiadało się na naprawdę upalny dzień, z szafy wyjął krótkie, granatowe
spodnie i marynarkę w tym samym kolorze. Założył również białą koszulkę w
niebieskie paski, a do brustaszy włożył czerwoną poszetkę w białe grochy.
Lubił
pokazywać swoje bogactwo, szczególnie przez ubrania, które na siebie nakładał.
Wszystko co nosił było markowe i zawsze nienagannie czyste i wyprasowane.
Wiedział, że w obecnym świecie to wygląd był wizytówką, a te wszystkie hasła w
stylu „to wnętrze liczy się najbardziej” uważał za żałosną próbę pocieszenia
brzydkich i biednych ludzi. Takich jak Robinson Crusoe wciąż siedzący na dole.
Kiedy ponownie
pojawił się w kuchni, śniadanie już na niego czekało. Matka i jej chłopak stali
w salonie i rozmawiali o czymś przyciszonymi głosami. Nie skomentował tego w
żaden sposób i zaczął jeść. Po chwili usłyszał nerwowe stukanie paznokci o
kominek.
„Świetnie.
Zanosi się na kolejną matczyną przemowę.” – pomyślał. – „Pewnie chce
zaproponować wspólne wyjście do teatru albo zoo. A kupisz mi watę cukrową,
mamusiu?”
Akurat co jak
co, ale Zaira Zabini nie zasługiwała na tytuł matki roku. Własny dom traktowała
jak hotel, przyjeżdżając do niego tylko w przerwach pomiędzy swoimi
niekończącymi się podróżami. Własnego syna znała dobrze może przez pierwsze
cztery lata jego życia, a potem zaczęła wynajmować nianię, do momentu, kiedy
chłopak nie dorósł na tyle, by zostawać sam. Blaise nie był w stanie nawet
przypomnieć sobie, czy widział Zairę chociażby parzącą herbatę. Kobieta była
wiecznie zajęta romansami i wydawaniem pieniędzy poprzednich, zmarłych lub też
żywych, mężów.
Część kumpli
Blaise’a nie zgadzała się z tą opinią. Jednak kiedy tylko, któryś z nich
nazywał ją seksowną matką roku, narażał się na utratę przednich zębów. Mimo
wszystko, była w końcu kobietą, która go urodziła. Nie uważał jej za kogoś
specjalnego w jego życiu, ale należał jej się szacunek przynajmniej za wydanie
go na świat. Może też za przekazanie kilku dobrych genów.
Gdy zobaczył,
że Zaira zaczęła iść w jego kierunku, natychmiast wziął ogromny kęs kanapki i
popił go herbatą. Szybko wszystko przełknął i wstał z krzesła. Bez zbędnych
ceregieli po prostu wyminął zdziwioną kobietę. Wszedł do kominka w salonie.
– Na Pokątną!
– powiedział i zniknął w zielonych płomieniach. ***
Nie spodziewał
się, że siedemnastego sierpnia w Dziurawym Kotle będzie taki ruch. Miejsce
pełne było zabieganych matek z jedenastoletnimi dziećmi i ich ojców, którzy nie
mogli wykazywać mniejszego zainteresowania zakupami, na które się wybrali.
Blaise w tamtym momencie naprawdę identyfikował się z tymi ostatnimi, zwłaszcza
w chwili, gdy stał w długiej na ponad dwadzieścia osób kolejce do wejścia na
Pokątną.
Rozejrzał się
po pubie. Był obskurny i ciemny, a z kuchni dobiegał obrzydliwy zapach starego
oleju. Nigdy nie był w stanie zrozumieć, dlaczego na największą i najważniejszą
magiczną ulicę w Londynie prowadziło tylko jedno wejście dla klientów. Miał na
myśli oczywiście jedyne oficjalne wejście. Istniały przecież kominki na ulicy
Śmiertelnego Nokturnu, ale skoro nawet on się tam nie zapuszczał, to wątpił, by
jakaś Jane Jackson z Greenwich wybierała się tamtędy na zakupy wraz ze swoją
piątką dzieci.
Po niecałych
dwudziestu, może dwudziestu pięciu minutach w końcu udało mu się przedostać
przez kamienny mur. Jednak wcale nie oznaczało to końca jego udręki. Pokątna
wyglądała jak mugolski bazar w samo południe.
– Co do...
Wyprzedaże są, czy jak? – jęknął do siebie.
Przedzieranie
się przez tłumy nie należało do jego ulubionych zajęć, więc wszedł do pierwszej
lepszej kawiarni. Prychnął, kiedy przeczytał jej nazwę – Gorący Kociołek.
Wypatrzył wolny stolik przy oknie. Usiadł na drewnianym krześle, wyłożonym
miękką, czerwoną poduchą i sięgnął po menu. Ku jego zaskoczeniu nie było
brudne, jak się spodziewał, ale zdecydowanie nieco zaniedbane. W kilku
miejscach grube kartki zaczęły się rozdwajać.
„Kawa z bitą
śmietaną... Bita śmietana z kawą... Drogi Merlinie, gdzie ja jestem?”
Podeszła do niego drobna dziewczyna o krótkich, blond włosach. Trochę za chuda jak na jego gust. Nie lubił takich kościstych dziewczyn.
– Witam w
Gorącym Kociołku. Czy jest pan już gotowy złożyć zamówienie? – zapytała przeraźliwie
wysokim głosem, który niemal przyprawił Blaise’a o dreszcze. – Polecam ciasto
marchewkowe. Właśnie wyjęliśmy je z piekarnika.
Blaise uniósł
brwi nieznacznie i westchnął. Zamknął kartę gwałtownie i odłożył ją na stojak,
znajdujący się na stoliku. Ułożył dłonie w piramidkę i zmierzył dziewczynę
wzrokiem. Zauważył na jej piersi plakietkę z imieniem Verity.
– Ristretto i
szklankę wody.
– Przepraszam?
„Czyli to taki
rodzaj kawiarni... Za jakie grzechy...”
– Ristretto.
Taka kawa? Mała filiżanka, piętnaście mililitrów napoju? – powiedział
zirytowany, ale widząc, że dziewczyna nadal nie miała pojęcia o czym mówił,
zreflektował się – Dobra, nieważne. Espresso. I żeby woda była z lodem.
Nieznośnie duszno tu macie.
– Oczywiście.
Czy mogę zaproponować coś do je...?
– Żadnego
ciasta marchewkowego – przerwał jej. – A już na pewno żadnej bitej śmietany.
Kelnerka
odeszła bez słowa, zapewne obrażona. Blaise odprowadził ją wzrokiem. Z
zaskoczeniem stwierdził, że zwykłe, mugolskie jeansy bardzo ładnie podkreślały
jej pośladki. Póki co ten widok był najprzyjemniejszą rzeczą, która spotkała go
tamtego dnia.
Zerknął na
zegarek. Do spotkania z przyjaciółmi zostało mu jeszcze dwadzieścia minut. W
sam raz, by wypić małą kawę i jak najszybciej uciekać z tej dziwnej kawiarni. Kiedy
wyjrzał przez okno, zobaczył Ollivandera, siedzącego przy jednym ze stolików na
zewnątrz. Zanotował w głowie, że powinien zajść do jego sklepu po zestaw do
polerowania różdżki.
Dziewczyna
ponownie zjawiła się przy stoliku. Podała mu wysoką szklankę z wodą i sporą
ilością lodu oraz filiżankę espresso. Nie powiedziała nic i wróciła za ladę.
Blaise upił łyk zimnej wody, a następnie sięgnął po kawę. Filiżanka była
podgrzana, więc może jednak obsługa miała jakieś minimalne pojęcie o tym jak
powinno prowadzić się kawiarnię. Szybko jednak szybko zapomniał o tej pochopnej
pochwale, gdy spróbował kawy. Ziarna były naprawdę słabej jakości, przynajmniej
jak na jego gust. Kiedy odkładał filiżankę zobaczył na spodku niewielkie
opakowanie z korzennym ciasteczkiem. Westchnął z niezadowoleniem.
Ku jego uldze,
czas naprawdę szybko minął. Rzucił na stolik dwa galeony, jednego za kawę, a
drugiego za ładny tyłeczek kelnerki. Zawsze zostawiał za sobą napiwki. Nie była
to dla niego wielka kwota, więc nie miał powodów, by tego nie robić. Kultura
osobista to w końcu podstawa.
Umówili się w
sklepie Madame Malkin. Pansy chciała kupić sukienki na zbliżające się imprezy z
okazji siedemnastych urodzin. Blaise był pewien, że tę na swoje urodziny
wybrała już dawno, bo dziewczyna nie była w stanie przestać trajkotać o
zaplanowanym przyjęciu.
W sklepie było
przyjemnie chłodno. Blaise zaczął przeglądać dział męski. Z radością
stwierdził, że właścicielka sklepu w końcu postanowiła unowocześnić asortyment.
Jego zdaniem magiczna moda była szalenie staroświecka, a poczucie stylu była
chyba jedną z niewielu rzeczy, której czarodzieje powinni nauczyć się od
mugoli.
Rozległ się
dźwięk dzwonka, zawieszonego nad drzwiami. Blaise odwrócił głowę i uśmiechnął
się na widok przyjaciół. Draco wyglądał trochę tak, jakby przespał tylko dwie
godziny poprzedniej nocy, ale Pansy promieniała jak zwykle. Z tyłu, schowany za
nimi, stał Zgredek.
– Cześć,
Blaise – powiedziała i zarzuciła mu ramiona na szyję. Chłopak również ją
uścisnął. – Znalazłeś już coś ciekawego dla siebie?
– Jeszcze nie.
Dziewczyna
podeszła do lady, gdzie stała młoda ekspedientka. Musiała mieć dwadzieścia,
dwadzieścia kilka lat.
– Panna
Parkinson! Witam serdecznie!
– Cześć,
skarbie. – Pansy nigdy nie zawracała sobie głowy imionami podrzędnych
sprzedawców. – Dostałam ostatnio od Colette – Blaise nie zdziwił się, że była z
właścicielką sklepu na ty. – katalog najnowszych sukni wieczorowych.
Powiedziała, że zachowa dla mnie te, które mi się spodobały. Powinny być gdzieś
na zapleczu. To dosłownie kilka sztuk. Sprawdzisz, skarbie? Dzięki.
Ekspedientka
bezzwłocznie udała się na tyły sklepu. Cała trójka czarodziejów zabrała się za
przeglądanie męskich strojów, dla zabicia czasu. Po chwili, kobieta wróciła.
Góra sukienek, którą trzymała w rękach prawie sprawiła, że zablokowała się w
drzwiach od zaplecza.
– Drogi
Merlinie, Pan! Kiedy powiedziałaś kilka sukienek myślałem, że będzie ich
cztery, a nie dwadzieścia cztery – powiedział Draco.
Pansy tylko
zaśmiała się. Wzięła od sprzedawczyni trzy sukienki i zamknęła się w
przebieralni. Jako pierwszą zaprezentowała długą, czarną sukienkę na cienkich
ramiączkach. Obróciła się, a następnie złapała włosy i uniosła je do góry,
jakby sprawdzając, czy kucyk pasowałby do tej stylizacji.
– I jak? Do
tego buty na platformie i chyba będzie przyzwoicie, prawda? – zapytała,
wygładzając materiał sukienki.
Blaise
przyjrzał się jej dokładnie.
– Trochę za
długa. Za ciężka jest dla ciebie. Wiesz o co mi chodzi? Pansy kiwnęła głową.
– Masz taką z
rozcięciem na nogę? – zapytał ekspedientkę.
– Z tego
modelu akurat nie, ale mogę przynieść coś innego – powiedziała dziewczyna i
szybko podeszła pod przymierzalnię. – Ewentualnie zawsze da się przerobić tę
tutaj.
Mimo to,
dziewczyna szybko rozmyśliła się z kupna kreacji. Ponownie weszła do
przymierzalni i po zdjęciu sukienki, wyrzuciła ją na korytarz wraz z
wieszakiem. Po chwili wróciła w podobnym stroju. Druga sukienka była jednak
bardziej obcisła, miała prosty dekolt i sięgała do połowy uda. Blaise
uśmiechnął się.
– O właśnie.
Tę bierzesz zdecydowanie.
– A nie jest
za krótka? – zapytała Pansy, przeglądając się w lustrze.
– Nie, Blaise
ma rację – włączył się Draco. – Wyglądasz bardzo ładnie.
Siedemnaście
sukienek, dziesięć materiałów i czternaście kolorów później, Draco wyglądał na
poważnie zmęczonego i znudzonego. Blaise starał się zająć go szukaniem ubrań
dla siebie, ale chłopak nie był zainteresowany tą propozycją.
– Przypomnij
mi, Pansy, dlaczego nie wyciągnęłaś Tracey i Dafne na zakupy? – jęknął.
– Bo w
przeciwieństwie do was – powiedziała Pansy i przyjrzała się swojemu odbiciu w
lustrze. Miała na sobie już ostatnią sukienkę, krótką, w panterkę. – Tracey i
Dafne są moimi naturalnymi rywalkami. Dziewczyna nigdy nie powie drugiej
dziewczynie, tak szczerze, że naprawdę dobrze wygląda, bo to stawia ją
automatycznie w gorszej pozycji. A wy jako moi najwspanialsi przyjaciele na
całym świecie, zawsze powiecie mi, kiedy i w czym wyglądam seksownie. –
Odwróciła się do chłopaków. – Brać?
– Tak.
– Nie.
Blaise i Draco
odezwali się jednocześnie. Pansy pokręciła głową.
– Wezmę, bo
Blaise’owi się podoba. Ma lepszy gust. – Draco oburzył się. – Przepraszam,
skarbie, taka prawda.
– Dobra,
przebieraj się i chodźmy stąd – burknął obrażony chłopak.
Dziewczyna
prychnęła i gwałtownym ruchem zaciągnęła zasłonkę przebieralni. Draco
przeciągnął się na kanapie, na której siedział od dobrych czterdziestu minut.
Blaise wstał i podszedł do witryny sklepowej. Zbliżała się już czternasta, a
Pokątna zdążyła się nieco przerzedzić.
– Pomożecie mi
z zamkiem?
Draco tylko uderzył
głową o oparcie sofy i westchnął głośno. – Ty idź. I tak już stoisz – jęknął.
Blaise
wzruszył ramionami i ruszył w kierunku przymierzalni. Pansy uśmiechnęła się do
niego. Odsunęła włosy z karku, by nie zahaczyły się o zamek. Blaise szybkim
ruchem odpiął sukienkę do połowy.
– Dalej dasz
sobie radę sama – powiedział i wyszedł.
Wrócił do
przyjaciela, ale ponieważ ten rozłożył się już na całej długości sofy, Blaise
przysiadł na podłokietniku. Kiedy spojrzał w stronę przymierzalni, zauważył, że
Pansy niezbyt umiejętnie zaciągnęła zasłonkę. Przez myśl przeszło mu
ostrzeżenie jej, ale w tamtym momencie dziewczyna spuściła ramiączka sukienki,
ukazując swoje niewielkie piersi. Schyliła się, by zdjąć ubranie. Stała przed
lustrem w samych koronkowych stringach. Miała naprawdę nienaganną figurę.
Odwiesiła kreację na wieszak i schyliła się po stanik, ale zastygła na moment.
W odbiciu lustra zobaczyła, że Blaise ją obserwuje. Odwróciła głowę. Chłopak
spodziewał się, że dziewczyna zaraz spanikuje i natychmiast spróbuje się czymś
zasłonić, ale tak się nie stało. Zamiast tego, założyła kosmyk włosów, a na jej
twarzy pojawił się delikatny uśmiech.
– Pansy, na
Salazara, zasłonka! – niemal wykrzyczał nagle Draco. Jego ton głosu oscylował
pomiędzy kompletną paniką, a zawstydzeniem.
– Ojejku!
Dziewczyna
bezzwłocznie zasłoniła się jedną ręką, a drugą pociągnęła za kotarę
przebieralni, tak jakby ostatnie kilka sekund nie miało miejsca. Blaise
uśmiechnął się pod nosem. Draco musiał to zauważyć, bo po chwili chłopak
oberwał w ramię.
– Co?
Przyjaciel
popatrzył na niego z wyrzutem i uniósł ręce do góry w geście zdziwienia. Blaise
nie skomentował tego. Całe szczęście też nie musiał, bo w tym samym momencie z
przebieralni wyszła Pansy. Z dziewiętnastu sukienek kupiła ostatecznie osiem.
Dziewczyna starannie odliczyła dwieście pięćdziesiąt galeonów, dwieście
czterdzieści pięć za sukienki i pięć napiwku dla wyrozumiałej i opiekuńczej
sprzedawczyni.
– Często
wydajesz ponad tysiąc dwieście funtów na sukienki? – zapytał Draco, kiedy
wychodzili ze sklepu.
– Oj, tylko
czasami – powiedziała i machnęła ręką. – Rodzice znowu zaczęli mnie
rozpieszczać. Wiecie, skoro jedna z córek jest już prawie zaręczona z mugolem,
chcą żeby ta druga trafiła lepiej. W końcu jestem ich inwestycją.
Draco
westchnął cicho, ale nie odezwał się. Blaise wiedział, że jego przyjaciel miał
nieco odmienne zdanie na temat tak zwanych mieszanych rodzin, ale sam
przyznawał rację Pansy. W rodzinach arystokrackich lub wywodzących się z takich
rodów, zachowanie tradycji, a co za tym idzie również czystości krwi, było
rzeczą niemal świętą. Oczywiście w związku z Dekretem Magicznym numer sześćset
dziewięćdziesiąt osiem, nawet najbardziej konserwatywne z rodzin nie mogły
publicznie wyrażać swojego niezadowolenia. Parkinsonowie i Blaise do takich nie
należeli, ale zdecydowanie woleli przywitać w rodzinie czarodzieja niż mugola.
Chociażby ze względów organizacyjnych. Było to łatwiejsze i wygodniejsze,
przede wszystkim.
Szybko
znaleźli się przy Esach i Floresach. Niestety, jak szybko stwierdzili, w środku
sklepu nie było czym oddychać. Ten zauważalny brak świeżego powietrza był
spowodowany niewyobrażalną ilością klientów. Pansy zauważyła, że większość
ludzi stoi w kolejce po kolejną biografię Celestyny Warbeck. Dziewczyna wspięła
się na palce.
– Sam autor.
Warbeck tu nie ma – powiedziała głośno, starając się przekrzyczeć rozmowy
otaczających ich ludzi.
Kilka osób po
usłyszeniu tej informacji natychmiast opuściło sklep. Blaise prychnął.
Skierowali się do działu z hogwarckimi podręcznikami. Każde z nich
skompletowało zestaw książek i szybko udali się do kasy. Zapakowane w brązowy
papier podręczniki szybko wylądowały na górze pudełek z sukienkami Pansy.
Zgredek uginał się już pod ciężarem ich zakupów, ale nie skarżył się na nic.
Powietrze na
Pokątnej było chłodniejsze niż to w księgarni, którą dopiero co opuścili.
Nagle, Draco bez słowa pobiegł przed siebie. Zdziwiony Blaise śledził go
wzrokiem. Przyjaciel kogoś wołał, ale nie był w stanie dosłyszeć kogo przez
wszechobecny rumor na ulicy. W końcu zobaczył jak do Draco podchodzi Ginny
Weasley. Za nią stał, któryś z jej starszych braci bliźniaków. Nie był w stanie
powiedzieć który, bo tak naprawdę nigdy ich nie rozróżniał. Było mu głupio z
tego powodu, ale niestety byli chyba najbardziej jednakową parą bliźniaków
jednojajowych na świecie, a Blaise raczej nie miał głowy do zapamiętywania
szczegółów.
Po szybkim
uścisku na przywitanie, Draco i Ginny zaczęli rozmawiać. Blaise mruknął
niezadowolony i skinął głową na Pansy, by podeszli bliżej i wtrącili się do
konwersacji. Nie miał zamiaru dłużej stać jak kołek.
– ...więc z
tej okazji chcemy zrobić imprezę-niespodziankę.
– Słyszę
impreza i oto jestem – powiedział Blaise, rozkładając szeroko ręce i zaśmiał
się.
– O właśnie!
Weź też swoich przyjaciół – powiedziała Ginny, wciąż patrząc na Draco.
Blaise uniósł
brew. Zirytowało go, że dziewczyna nawet na niego nie spojrzała. Rozmyślałby o
tym dalej, gdyby nie Draco, który odwrócił się do nich i zapytał:
–
Chcielibyście iść na siedemnastkę Granger?
– To ta przyjaciółka
Pottera? – zapytała Pansy.
– I moja –
wtrąciła dziewczyna. Wyciągnęła rękę na przywitanie. – Ginny.
– Pansy
Parkinson. – Uścisnęły dłonie. – Ja jak najbardziej. Nie po to nakupowałam tyle
sukienek, żeby kurzyły się w szafie. Blaise, idziesz?
Dopiero wtedy
Weasley zaszczyciła go swoim spojrzeniem. Uśmiechnął się zadziornie.
– Jeszcze mnie
pytasz! – prychnął, odwracając głowę do Pansy. Szybko jednak zwrócił się do
Ginny i wbił w nią świdrujące spojrzenie. – Blaise Zabini. Miło mi –
powiedział, wyciągając do niej rękę.
Dziewczyna
przyjrzała mu się uważnie i dopiero wtedy uścisnęła mu dłoń. Uśmiechnął się pod
nosem, starając się ukryć swoje zadowolenie. Jednak cała radość szybko się
ulotniła, kiedy Ginny, jak gdyby nigdy nic, ponownie zaczęła dyskutować z
Draco. Nie przerwała kontaktu wzrokowego z onieśmielenia. Ona po prostu nie
była w żadnej mierze zainteresowana Blaise’em.
„Tak łatwo to
nie będzie, kochana.” – pomyślał.
Draco i Ginny
chyba omawiali plany imprezy, ale Blaise nie skupiał się na ich słowach. Zajął
się zdecydowanie ciekawszym i bardziej pożytecznym zajęciem, czyli oceną
wyglądu młodej Gryfonki. Mimo że znali się z widzenia, głównie z boiska, nigdy
nie miał okazji przyjrzeć się jej tak dokładnie.
Była ruda.
Tego przeoczyć się nie dało. Mimo tego, że Blaise nie przepadał jakoś
specjalnie za tym kolorem włosów, ten kolor włosów Ginny nie był wściekle
czerwony, ale ładny, delikatnie pomarańczowy z miedzianymi refleksami. To mu
się podobało. Jej włosy były też długie prawie do pasa i proste; jego ulubione
połączenie. Dziewczyna była raczej drobnej budowy, miała najwyżej pięć stóp i
trzy cale. Jednak Blaise’owi najbardziej podobała się jej sylwetka. Była typową
klepsydrą. Ładny, choć raczej przeciętnego rozmiaru, biust, mocne biodra i
wcięcie w talii.
– Osiem na
dziesięć. Gdyby była wyższa... – mruknął do siebie tak cicho, by nikt go nie
usłyszał. – Może dziewiątka.
– Wyślę do
ciebie list jeszcze przed początkiem roku jak wszystko ustalimy – powiedziała
Ginny.
– Chodźmy już.
George pewnie się niecierpliwi – odezwał się w końcu Fred.
– Już idę.
Kupcie też jej jakiś prezent. Tylko nie alkohol. Hermiona raczej nie pije za
dużo. Cześć!
Po tych
słowach odwróciła się na pięcie i dołączyła do brata.
– To co? Chyba
czas wrócić do Esów i Floresów.
– Co?
– Idziemy na
urodziny Granger, Draco. Widziałeś ją kiedyś bez książki? – zapytał Blaise,
wywracając oczami. – O, albo mam lepszy pomysł!
– Już się boję
– mruknął.
– Zrzućmy się na całą księgarnię. Czy myślicie, że bardziej pasowałaby jej biblioteka?
Pansy parsknęła śmiechem. Draco delikatnie uniósł kąciki ust w górę, ale był jakby nieobecny. Szli w bliżej nieokreślonym kierunku, gdy w końcu chłopak odezwał się:
– Możemy iść
do fotografa?
– Już
skończyły ci się wkłady? Ile ty tych zdjęć robiłeś ostatnio? – zapytał Blaise
zaskoczony.
– Nie marudź,
idziemy – powiedziała Pansy i pociągnęła go za rękę.
Wtedy w głowie
Blaise’a zrodził się pewien pomysł. Wyrwał się z uścisku dziewczyny i ruszył
szybko przed siebie. Kiedy zobaczył zdziwione miny przyjaciół, rzucił tylko:
– Spotkajmy
się za pół godziny w Dziurawym Kotle!