sobota, 18 czerwca 2022

{6} Blaise cz. I

Wstawanie w wakacyjny poranek bez intensywnego bólu głowy i chęci zwrócenia zawartości i tak pustego żołądka było czymś wyjątkowym dla Blaise’a Zabiniego. Część osób powiedziałaby pewnie, że jest to pierwsza oznaka poważnego problemu alkoholowego, ale chłopak wolał nazywać to naturalnym procesem dorastania.

Zerknął na budzik stojący na stoliku nocnym. Wskazywał godzinę dziewiątą czterdzieści siedem. Blaise jęknął z niezadowoleniem. Gdyby mógł, spałby jeszcze z trzy godziny, ale umówił się na dwunastą z Draco i Pansy na Pokątnej. Zwlókł się z łóżka, nie zważając na fakt, że zrzucił przy tym z niego całą kołdrę i jedną z poduszek. Wyszedł z założenia, że Bluszczyk i tak za chwile to wszystko posprząta.

Poszedł do łazienki i szybko umył zęby. Zanim wyszedł z pokoju, złapał za discmana, którego dostał od Pansy na ostatnie urodziny i w samych bokserkach zszedł na dół. Zbiegł po schodach, wystukując rytm piosenki „Highway to Hell” mugolskiego zespołu AC/DC o balustradę schodów. Poszedł do kuchni i otworzył lodówkę. Wyjął świeży sok pomarańczowy, którego każdego dnia wyciskał jego skrzat. Sięgnął po wysoką szklankę i napełnił ją sokiem. Wziął łyk zimnego napoju. Kiedy odwrócił się, zobaczył coś co nie pasowało mu do typowego obrazka jego kuchni.

– Nie znam cię – powiedział Blaise, jakby kompletnie ignorując, że przy wyspie kuchennej siedział obcy mężczyzna w samym podkoszulku i bokserkach, jedzący jajecznicę.

Normalny człowiek wpadłby pewnie w panikę i chwycił za różdżkę albo przynajmniej ostry nóż i krzycząc w niebogłosy, domagałby się wyjaśnień. Jednak Blaise po prostu upił kolejny łyk soku i zlustrował nieznajomego nieprzyjemnym wzrokiem.

– Jestem tu... – zaczął mężczyzna, ale chłopak natychmiast mu przerwał.

– Żeby mnie obrabować, tego już się domyśliłem. Ale serio, gościu? Kto zaczyna napad od jajecznicy?

Zanim nieznajomy zdążył odezwać się ponownie, do kuchni weszła wysoka kobieta. Miała na sobie zwiewny, biały szlafrok, a swoje proste, kruczoczarne włosy spięła w niedbały kok. W ręce trzymała odpalonego papierosa. Blaise zauważył, że odkąd ostatni raz ją widział jej kolor skóry zmienił się z typowego, ciepłego brązu na niemal ciemną czekoladę.

– Daj mu spokój – powiedziała i zaciągnęła się papierosem.

– Cześć, mamo – rzucił niedbale, ale nie ruszył się z miejsca, w którym stał. – Nie spodziewałem się ciebie tak szybko.

– Nie przejmuj się nim. – Zaira Zabini podeszła do mężczyzny i oparła dłonie na jego barkach. – Blaise lubi się droczyć. Prawda, synku?

Chłopak nic nie powiedział i wciąż wpatrywał się lodowato w nieznajomego. Po chwili przywołał Bluszczyka i polecił mu zrobienie śniadania, tak by wszystko było gotowe, gdy wróci z kąpieli. Skrzat kiwnął głową i szybko zabrał się za gotowanie.

– Kto to? – zapytał w końcu Blaise, wskazując palcem na nieproszonego gościa.

– To jest Robin. Mój nowy partner.

Prychnął. Ten nowy partner jego matki był mierną imitacją mężczyzny. Ni to gruby, ni to chudy, o postrzępionych, jasnobrązowych włosach, które od dawna nie widziały fryzjera i zaniedbanej brodzie. Blaise sklasyfikował go jako kogoś pomiędzy pracownikiem Ministerstwa Magii, przechodzącym kryzys wieku średniego, a Robinsonem Crusoe po dobrej dekadzie na bezludnej wyspie. Tak, to ostatnie szczególnie do niego pasowało.

– A co z tym Martinem?

– Matthew.

– No, właśnie, z Martinem? – Blaise wspaniale się bawił drażniąc matkę. – Przecież dopiero na początku lipca wyjechaliście w podróż poślubną.

– Nie wyszło nam. Całe szczęście, kiedy byłam w Rzymie poznałam Robina. – Pani Zabini uśmiechnęła się ciepło do mężczyzny. – Był na tyle miły, że wskazał mi drogę do...

– Ah, super. Dzięki za fascynującą historię – mruknął chłopak i wyszedł z kuchni.

Gust jego matki z roku na rok stawał się coraz gorszy albo Robinson Crusoe miał specjalny atut, którego Blaise miał zamiar nie zobaczyć przez najbliższe kilka miesięcy. Niestety, znając własną matkę, szansę na uniknięcie takiego przyjemnego widoku były raczej niewielkie.

Wziął szybką kąpiel, a następnie ogolił się. Blaise wychodził z założenia, że nie istnieje coś takiego jak estetyczny zarost. Dbał o to, by jego broda była zawsze gładka i pozbawiona kłujących włosków, a fryzura była nienagannie przycięta. Ponieważ zapowiadało się na naprawdę upalny dzień, z szafy wyjął krótkie, granatowe spodnie i marynarkę w tym samym kolorze. Założył również białą koszulkę w niebieskie paski, a do brustaszy włożył czerwoną poszetkę w białe grochy.

Lubił pokazywać swoje bogactwo, szczególnie przez ubrania, które na siebie nakładał. Wszystko co nosił było markowe i zawsze nienagannie czyste i wyprasowane. Wiedział, że w obecnym świecie to wygląd był wizytówką, a te wszystkie hasła w stylu „to wnętrze liczy się najbardziej” uważał za żałosną próbę pocieszenia brzydkich i biednych ludzi. Takich jak Robinson Crusoe wciąż siedzący na dole.

Kiedy ponownie pojawił się w kuchni, śniadanie już na niego czekało. Matka i jej chłopak stali w salonie i rozmawiali o czymś przyciszonymi głosami. Nie skomentował tego w żaden sposób i zaczął jeść. Po chwili usłyszał nerwowe stukanie paznokci o kominek.

„Świetnie. Zanosi się na kolejną matczyną przemowę.” – pomyślał. – „Pewnie chce zaproponować wspólne wyjście do teatru albo zoo. A kupisz mi watę cukrową, mamusiu?”

Akurat co jak co, ale Zaira Zabini nie zasługiwała na tytuł matki roku. Własny dom traktowała jak hotel, przyjeżdżając do niego tylko w przerwach pomiędzy swoimi niekończącymi się podróżami. Własnego syna znała dobrze może przez pierwsze cztery lata jego życia, a potem zaczęła wynajmować nianię, do momentu, kiedy chłopak nie dorósł na tyle, by zostawać sam. Blaise nie był w stanie nawet przypomnieć sobie, czy widział Zairę chociażby parzącą herbatę. Kobieta była wiecznie zajęta romansami i wydawaniem pieniędzy poprzednich, zmarłych lub też żywych, mężów.

Część kumpli Blaise’a nie zgadzała się z tą opinią. Jednak kiedy tylko, któryś z nich nazywał ją seksowną matką roku, narażał się na utratę przednich zębów. Mimo wszystko, była w końcu kobietą, która go urodziła. Nie uważał jej za kogoś specjalnego w jego życiu, ale należał jej się szacunek przynajmniej za wydanie go na świat. Może też za przekazanie kilku dobrych genów.

Gdy zobaczył, że Zaira zaczęła iść w jego kierunku, natychmiast wziął ogromny kęs kanapki i popił go herbatą. Szybko wszystko przełknął i wstał z krzesła. Bez zbędnych ceregieli po prostu wyminął zdziwioną kobietę. Wszedł do kominka w salonie.

– Na Pokątną! – powiedział i zniknął w zielonych płomieniach. ***

Nie spodziewał się, że siedemnastego sierpnia w Dziurawym Kotle będzie taki ruch. Miejsce pełne było zabieganych matek z jedenastoletnimi dziećmi i ich ojców, którzy nie mogli wykazywać mniejszego zainteresowania zakupami, na które się wybrali. Blaise w tamtym momencie naprawdę identyfikował się z tymi ostatnimi, zwłaszcza w chwili, gdy stał w długiej na ponad dwadzieścia osób kolejce do wejścia na Pokątną.

Rozejrzał się po pubie. Był obskurny i ciemny, a z kuchni dobiegał obrzydliwy zapach starego oleju. Nigdy nie był w stanie zrozumieć, dlaczego na największą i najważniejszą magiczną ulicę w Londynie prowadziło tylko jedno wejście dla klientów. Miał na myśli oczywiście jedyne oficjalne wejście. Istniały przecież kominki na ulicy Śmiertelnego Nokturnu, ale skoro nawet on się tam nie zapuszczał, to wątpił, by jakaś Jane Jackson z Greenwich wybierała się tamtędy na zakupy wraz ze swoją piątką dzieci.

Po niecałych dwudziestu, może dwudziestu pięciu minutach w końcu udało mu się przedostać przez kamienny mur. Jednak wcale nie oznaczało to końca jego udręki. Pokątna wyglądała jak mugolski bazar w samo południe.

– Co do... Wyprzedaże są, czy jak? – jęknął do siebie.

Przedzieranie się przez tłumy nie należało do jego ulubionych zajęć, więc wszedł do pierwszej lepszej kawiarni. Prychnął, kiedy przeczytał jej nazwę – Gorący Kociołek. Wypatrzył wolny stolik przy oknie. Usiadł na drewnianym krześle, wyłożonym miękką, czerwoną poduchą i sięgnął po menu. Ku jego zaskoczeniu nie było brudne, jak się spodziewał, ale zdecydowanie nieco zaniedbane. W kilku miejscach grube kartki zaczęły się rozdwajać.

„Kawa z bitą śmietaną... Bita śmietana z kawą... Drogi Merlinie, gdzie ja jestem?”

Podeszła do niego drobna dziewczyna o krótkich, blond włosach. Trochę za chuda jak na jego gust. Nie lubił takich kościstych dziewczyn.

– Witam w Gorącym Kociołku. Czy jest pan już gotowy złożyć zamówienie? – zapytała przeraźliwie wysokim głosem, który niemal przyprawił Blaise’a o dreszcze. – Polecam ciasto marchewkowe. Właśnie wyjęliśmy je z piekarnika.

Blaise uniósł brwi nieznacznie i westchnął. Zamknął kartę gwałtownie i odłożył ją na stojak, znajdujący się na stoliku. Ułożył dłonie w piramidkę i zmierzył dziewczynę wzrokiem. Zauważył na jej piersi plakietkę z imieniem Verity.

– Ristretto i szklankę wody.

– Przepraszam?

„Czyli to taki rodzaj kawiarni... Za jakie grzechy...”

– Ristretto. Taka kawa? Mała filiżanka, piętnaście mililitrów napoju? – powiedział zirytowany, ale widząc, że dziewczyna nadal nie miała pojęcia o czym mówił, zreflektował się – Dobra, nieważne. Espresso. I żeby woda była z lodem. Nieznośnie duszno tu macie.

– Oczywiście. Czy mogę zaproponować coś do je...?

– Żadnego ciasta marchewkowego – przerwał jej. – A już na pewno żadnej bitej śmietany.

Kelnerka odeszła bez słowa, zapewne obrażona. Blaise odprowadził ją wzrokiem. Z zaskoczeniem stwierdził, że zwykłe, mugolskie jeansy bardzo ładnie podkreślały jej pośladki. Póki co ten widok był najprzyjemniejszą rzeczą, która spotkała go tamtego dnia.

Zerknął na zegarek. Do spotkania z przyjaciółmi zostało mu jeszcze dwadzieścia minut. W sam raz, by wypić małą kawę i jak najszybciej uciekać z tej dziwnej kawiarni. Kiedy wyjrzał przez okno, zobaczył Ollivandera, siedzącego przy jednym ze stolików na zewnątrz. Zanotował w głowie, że powinien zajść do jego sklepu po zestaw do polerowania różdżki.

Dziewczyna ponownie zjawiła się przy stoliku. Podała mu wysoką szklankę z wodą i sporą ilością lodu oraz filiżankę espresso. Nie powiedziała nic i wróciła za ladę. Blaise upił łyk zimnej wody, a następnie sięgnął po kawę. Filiżanka była podgrzana, więc może jednak obsługa miała jakieś minimalne pojęcie o tym jak powinno prowadzić się kawiarnię. Szybko jednak szybko zapomniał o tej pochopnej pochwale, gdy spróbował kawy. Ziarna były naprawdę słabej jakości, przynajmniej jak na jego gust. Kiedy odkładał filiżankę zobaczył na spodku niewielkie opakowanie z korzennym ciasteczkiem. Westchnął z niezadowoleniem.

Ku jego uldze, czas naprawdę szybko minął. Rzucił na stolik dwa galeony, jednego za kawę, a drugiego za ładny tyłeczek kelnerki. Zawsze zostawiał za sobą napiwki. Nie była to dla niego wielka kwota, więc nie miał powodów, by tego nie robić. Kultura osobista to w końcu podstawa.

Umówili się w sklepie Madame Malkin. Pansy chciała kupić sukienki na zbliżające się imprezy z okazji siedemnastych urodzin. Blaise był pewien, że tę na swoje urodziny wybrała już dawno, bo dziewczyna nie była w stanie przestać trajkotać o zaplanowanym przyjęciu.

W sklepie było przyjemnie chłodno. Blaise zaczął przeglądać dział męski. Z radością stwierdził, że właścicielka sklepu w końcu postanowiła unowocześnić asortyment. Jego zdaniem magiczna moda była szalenie staroświecka, a poczucie stylu była chyba jedną z niewielu rzeczy, której czarodzieje powinni nauczyć się od mugoli.

Rozległ się dźwięk dzwonka, zawieszonego nad drzwiami. Blaise odwrócił głowę i uśmiechnął się na widok przyjaciół. Draco wyglądał trochę tak, jakby przespał tylko dwie godziny poprzedniej nocy, ale Pansy promieniała jak zwykle. Z tyłu, schowany za nimi, stał Zgredek.

– Cześć, Blaise – powiedziała i zarzuciła mu ramiona na szyję. Chłopak również ją uścisnął. – Znalazłeś już coś ciekawego dla siebie?

– Jeszcze nie.

Dziewczyna podeszła do lady, gdzie stała młoda ekspedientka. Musiała mieć dwadzieścia, dwadzieścia kilka lat.

– Panna Parkinson! Witam serdecznie!

– Cześć, skarbie. – Pansy nigdy nie zawracała sobie głowy imionami podrzędnych sprzedawców. – Dostałam ostatnio od Colette – Blaise nie zdziwił się, że była z właścicielką sklepu na ty. – katalog najnowszych sukni wieczorowych. Powiedziała, że zachowa dla mnie te, które mi się spodobały. Powinny być gdzieś na zapleczu. To dosłownie kilka sztuk. Sprawdzisz, skarbie? Dzięki.

Ekspedientka bezzwłocznie udała się na tyły sklepu. Cała trójka czarodziejów zabrała się za przeglądanie męskich strojów, dla zabicia czasu. Po chwili, kobieta wróciła. Góra sukienek, którą trzymała w rękach prawie sprawiła, że zablokowała się w drzwiach od zaplecza.

– Drogi Merlinie, Pan! Kiedy powiedziałaś kilka sukienek myślałem, że będzie ich cztery, a nie dwadzieścia cztery – powiedział Draco.

Pansy tylko zaśmiała się. Wzięła od sprzedawczyni trzy sukienki i zamknęła się w przebieralni. Jako pierwszą zaprezentowała długą, czarną sukienkę na cienkich ramiączkach. Obróciła się, a następnie złapała włosy i uniosła je do góry, jakby sprawdzając, czy kucyk pasowałby do tej stylizacji.

– I jak? Do tego buty na platformie i chyba będzie przyzwoicie, prawda? – zapytała, wygładzając materiał sukienki.

Blaise przyjrzał się jej dokładnie.

– Trochę za długa. Za ciężka jest dla ciebie. Wiesz o co mi chodzi? Pansy kiwnęła głową.

– Masz taką z rozcięciem na nogę? – zapytał ekspedientkę.

– Z tego modelu akurat nie, ale mogę przynieść coś innego – powiedziała dziewczyna i szybko podeszła pod przymierzalnię. – Ewentualnie zawsze da się przerobić tę tutaj.

Mimo to, dziewczyna szybko rozmyśliła się z kupna kreacji. Ponownie weszła do przymierzalni i po zdjęciu sukienki, wyrzuciła ją na korytarz wraz z wieszakiem. Po chwili wróciła w podobnym stroju. Druga sukienka była jednak bardziej obcisła, miała prosty dekolt i sięgała do połowy uda. Blaise uśmiechnął się.

– O właśnie. Tę bierzesz zdecydowanie.

– A nie jest za krótka? – zapytała Pansy, przeglądając się w lustrze.

– Nie, Blaise ma rację – włączył się Draco. – Wyglądasz bardzo ładnie.

Siedemnaście sukienek, dziesięć materiałów i czternaście kolorów później, Draco wyglądał na poważnie zmęczonego i znudzonego. Blaise starał się zająć go szukaniem ubrań dla siebie, ale chłopak nie był zainteresowany tą propozycją.

– Przypomnij mi, Pansy, dlaczego nie wyciągnęłaś Tracey i Dafne na zakupy? – jęknął.

– Bo w przeciwieństwie do was – powiedziała Pansy i przyjrzała się swojemu odbiciu w lustrze. Miała na sobie już ostatnią sukienkę, krótką, w panterkę. – Tracey i Dafne są moimi naturalnymi rywalkami. Dziewczyna nigdy nie powie drugiej dziewczynie, tak szczerze, że naprawdę dobrze wygląda, bo to stawia ją automatycznie w gorszej pozycji. A wy jako moi najwspanialsi przyjaciele na całym świecie, zawsze powiecie mi, kiedy i w czym wyglądam seksownie. – Odwróciła się do chłopaków. – Brać?

– Tak.

– Nie.

Blaise i Draco odezwali się jednocześnie. Pansy pokręciła głową.

– Wezmę, bo Blaise’owi się podoba. Ma lepszy gust. – Draco oburzył się. – Przepraszam, skarbie, taka prawda.

– Dobra, przebieraj się i chodźmy stąd – burknął obrażony chłopak.

Dziewczyna prychnęła i gwałtownym ruchem zaciągnęła zasłonkę przebieralni. Draco przeciągnął się na kanapie, na której siedział od dobrych czterdziestu minut. Blaise wstał i podszedł do witryny sklepowej. Zbliżała się już czternasta, a Pokątna zdążyła się nieco przerzedzić.

– Pomożecie mi z zamkiem?

Draco tylko uderzył głową o oparcie sofy i westchnął głośno. – Ty idź. I tak już stoisz – jęknął.

Blaise wzruszył ramionami i ruszył w kierunku przymierzalni. Pansy uśmiechnęła się do niego. Odsunęła włosy z karku, by nie zahaczyły się o zamek. Blaise szybkim ruchem odpiął sukienkę do połowy.

– Dalej dasz sobie radę sama – powiedział i wyszedł.

Wrócił do przyjaciela, ale ponieważ ten rozłożył się już na całej długości sofy, Blaise przysiadł na podłokietniku. Kiedy spojrzał w stronę przymierzalni, zauważył, że Pansy niezbyt umiejętnie zaciągnęła zasłonkę. Przez myśl przeszło mu ostrzeżenie jej, ale w tamtym momencie dziewczyna spuściła ramiączka sukienki, ukazując swoje niewielkie piersi. Schyliła się, by zdjąć ubranie. Stała przed lustrem w samych koronkowych stringach. Miała naprawdę nienaganną figurę. Odwiesiła kreację na wieszak i schyliła się po stanik, ale zastygła na moment. W odbiciu lustra zobaczyła, że Blaise ją obserwuje. Odwróciła głowę. Chłopak spodziewał się, że dziewczyna zaraz spanikuje i natychmiast spróbuje się czymś zasłonić, ale tak się nie stało. Zamiast tego, założyła kosmyk włosów, a na jej twarzy pojawił się delikatny uśmiech.

– Pansy, na Salazara, zasłonka! – niemal wykrzyczał nagle Draco. Jego ton głosu oscylował pomiędzy kompletną paniką, a zawstydzeniem.

– Ojejku!

Dziewczyna bezzwłocznie zasłoniła się jedną ręką, a drugą pociągnęła za kotarę przebieralni, tak jakby ostatnie kilka sekund nie miało miejsca. Blaise uśmiechnął się pod nosem. Draco musiał to zauważyć, bo po chwili chłopak oberwał w ramię.

– Co?

Przyjaciel popatrzył na niego z wyrzutem i uniósł ręce do góry w geście zdziwienia. Blaise nie skomentował tego. Całe szczęście też nie musiał, bo w tym samym momencie z przebieralni wyszła Pansy. Z dziewiętnastu sukienek kupiła ostatecznie osiem. Dziewczyna starannie odliczyła dwieście pięćdziesiąt galeonów, dwieście czterdzieści pięć za sukienki i pięć napiwku dla wyrozumiałej i opiekuńczej sprzedawczyni.

– Często wydajesz ponad tysiąc dwieście funtów na sukienki? – zapytał Draco, kiedy wychodzili ze sklepu.

– Oj, tylko czasami – powiedziała i machnęła ręką. – Rodzice znowu zaczęli mnie rozpieszczać. Wiecie, skoro jedna z córek jest już prawie zaręczona z mugolem, chcą żeby ta druga trafiła lepiej. W końcu jestem ich inwestycją.

Draco westchnął cicho, ale nie odezwał się. Blaise wiedział, że jego przyjaciel miał nieco odmienne zdanie na temat tak zwanych mieszanych rodzin, ale sam przyznawał rację Pansy. W rodzinach arystokrackich lub wywodzących się z takich rodów, zachowanie tradycji, a co za tym idzie również czystości krwi, było rzeczą niemal świętą. Oczywiście w związku z Dekretem Magicznym numer sześćset dziewięćdziesiąt osiem, nawet najbardziej konserwatywne z rodzin nie mogły publicznie wyrażać swojego niezadowolenia. Parkinsonowie i Blaise do takich nie należeli, ale zdecydowanie woleli przywitać w rodzinie czarodzieja niż mugola. Chociażby ze względów organizacyjnych. Było to łatwiejsze i wygodniejsze, przede wszystkim.

Szybko znaleźli się przy Esach i Floresach. Niestety, jak szybko stwierdzili, w środku sklepu nie było czym oddychać. Ten zauważalny brak świeżego powietrza był spowodowany niewyobrażalną ilością klientów. Pansy zauważyła, że większość ludzi stoi w kolejce po kolejną biografię Celestyny Warbeck. Dziewczyna wspięła się na palce.

– Sam autor. Warbeck tu nie ma – powiedziała głośno, starając się przekrzyczeć rozmowy otaczających ich ludzi.

Kilka osób po usłyszeniu tej informacji natychmiast opuściło sklep. Blaise prychnął. Skierowali się do działu z hogwarckimi podręcznikami. Każde z nich skompletowało zestaw książek i szybko udali się do kasy. Zapakowane w brązowy papier podręczniki szybko wylądowały na górze pudełek z sukienkami Pansy. Zgredek uginał się już pod ciężarem ich zakupów, ale nie skarżył się na nic.

Powietrze na Pokątnej było chłodniejsze niż to w księgarni, którą dopiero co opuścili. Nagle, Draco bez słowa pobiegł przed siebie. Zdziwiony Blaise śledził go wzrokiem. Przyjaciel kogoś wołał, ale nie był w stanie dosłyszeć kogo przez wszechobecny rumor na ulicy. W końcu zobaczył jak do Draco podchodzi Ginny Weasley. Za nią stał, któryś z jej starszych braci bliźniaków. Nie był w stanie powiedzieć który, bo tak naprawdę nigdy ich nie rozróżniał. Było mu głupio z tego powodu, ale niestety byli chyba najbardziej jednakową parą bliźniaków jednojajowych na świecie, a Blaise raczej nie miał głowy do zapamiętywania szczegółów.

Po szybkim uścisku na przywitanie, Draco i Ginny zaczęli rozmawiać. Blaise mruknął niezadowolony i skinął głową na Pansy, by podeszli bliżej i wtrącili się do konwersacji. Nie miał zamiaru dłużej stać jak kołek.

– ...więc z tej okazji chcemy zrobić imprezę-niespodziankę.

– Słyszę impreza i oto jestem – powiedział Blaise, rozkładając szeroko ręce i zaśmiał się.

– O właśnie! Weź też swoich przyjaciół – powiedziała Ginny, wciąż patrząc na Draco.

Blaise uniósł brew. Zirytowało go, że dziewczyna nawet na niego nie spojrzała. Rozmyślałby o tym dalej, gdyby nie Draco, który odwrócił się do nich i zapytał:

– Chcielibyście iść na siedemnastkę Granger?

– To ta przyjaciółka Pottera? – zapytała Pansy.

– I moja – wtrąciła dziewczyna. Wyciągnęła rękę na przywitanie. – Ginny.

– Pansy Parkinson. – Uścisnęły dłonie. – Ja jak najbardziej. Nie po to nakupowałam tyle sukienek, żeby kurzyły się w szafie. Blaise, idziesz?

Dopiero wtedy Weasley zaszczyciła go swoim spojrzeniem. Uśmiechnął się zadziornie.

– Jeszcze mnie pytasz! – prychnął, odwracając głowę do Pansy. Szybko jednak zwrócił się do Ginny i wbił w nią świdrujące spojrzenie. – Blaise Zabini. Miło mi – powiedział, wyciągając do niej rękę.

Dziewczyna przyjrzała mu się uważnie i dopiero wtedy uścisnęła mu dłoń. Uśmiechnął się pod nosem, starając się ukryć swoje zadowolenie. Jednak cała radość szybko się ulotniła, kiedy Ginny, jak gdyby nigdy nic, ponownie zaczęła dyskutować z Draco. Nie przerwała kontaktu wzrokowego z onieśmielenia. Ona po prostu nie była w żadnej mierze zainteresowana Blaise’em.

„Tak łatwo to nie będzie, kochana.” – pomyślał.

Draco i Ginny chyba omawiali plany imprezy, ale Blaise nie skupiał się na ich słowach. Zajął się zdecydowanie ciekawszym i bardziej pożytecznym zajęciem, czyli oceną wyglądu młodej Gryfonki. Mimo że znali się z widzenia, głównie z boiska, nigdy nie miał okazji przyjrzeć się jej tak dokładnie.

Była ruda. Tego przeoczyć się nie dało. Mimo tego, że Blaise nie przepadał jakoś specjalnie za tym kolorem włosów, ten kolor włosów Ginny nie był wściekle czerwony, ale ładny, delikatnie pomarańczowy z miedzianymi refleksami. To mu się podobało. Jej włosy były też długie prawie do pasa i proste; jego ulubione połączenie. Dziewczyna była raczej drobnej budowy, miała najwyżej pięć stóp i trzy cale. Jednak Blaise’owi najbardziej podobała się jej sylwetka. Była typową klepsydrą. Ładny, choć raczej przeciętnego rozmiaru, biust, mocne biodra i wcięcie w talii.

– Osiem na dziesięć. Gdyby była wyższa... – mruknął do siebie tak cicho, by nikt go nie usłyszał. – Może dziewiątka.

– Wyślę do ciebie list jeszcze przed początkiem roku jak wszystko ustalimy – powiedziała Ginny.

– Chodźmy już. George pewnie się niecierpliwi – odezwał się w końcu Fred.

– Już idę. Kupcie też jej jakiś prezent. Tylko nie alkohol. Hermiona raczej nie pije za dużo. Cześć!

Po tych słowach odwróciła się na pięcie i dołączyła do brata.

– To co? Chyba czas wrócić do Esów i Floresów.

– Co?

– Idziemy na urodziny Granger, Draco. Widziałeś ją kiedyś bez książki? – zapytał Blaise, wywracając oczami. – O, albo mam lepszy pomysł!

– Już się boję – mruknął.

– Zrzućmy się na całą księgarnię. Czy myślicie, że bardziej pasowałaby jej biblioteka?

Pansy parsknęła śmiechem. Draco delikatnie uniósł kąciki ust w górę, ale był jakby nieobecny. Szli w bliżej nieokreślonym kierunku, gdy w końcu chłopak odezwał się:

– Możemy iść do fotografa?

– Już skończyły ci się wkłady? Ile ty tych zdjęć robiłeś ostatnio? – zapytał Blaise zaskoczony.

– Nie marudź, idziemy – powiedziała Pansy i pociągnęła go za rękę.

Wtedy w głowie Blaise’a zrodził się pewien pomysł. Wyrwał się z uścisku dziewczyny i ruszył szybko przed siebie. Kiedy zobaczył zdziwione miny przyjaciół, rzucił tylko:

– Spotkajmy się za pół godziny w Dziurawym Kotle!

szablon wykonany przez oreuis
szablon wykonany przez oreuis